Paryż… oficjalnie najbardziej romantyczne miasto na świecie. Mnie najbardziej kojarzy się z pewnym trzydniowym wyjazdem bardzo dawno temu, kiedy to ciężko chora, łaziłam z moim bratem na przełomie listopada i grudnia po ulicach miasta, na które pierwszy raz w życiu było mnie naprawdę stać 🙂

Najmilej wspominam przeciągające się wizyty w klasycznych bistro de Paris – długie gaduły przy obowiązkowo zimnym demi presssion lub chardonney i tych wszystkich francuskich mega pysznościach, z definitywnie NIE eko-bio foie gras we wszelkich postaciach na czele. Ponieważ dziedzicznie zostałam obdarzona ponadprzeciętnie czułym węchem – co na co dzień jest raczej zgrozą niż przywilejem – Paryż dla mnie ma przede wszystkim zapach. I to jest właśnie zapach, który otula Cię niczym miękki, ciepły koc kiedy wchodzisz do takiego najbardziej lokaleskiego bistro – to jest zapach gratinee d’oignons, czyli zupy cebulowej zapieczonej pod grzanką.

To jest danie wymagające: potrzeba sporo czasu, żeby osiągnąć poziom rzucający na kolana i jeszcze więcej poświęcenia – przy obieraniu i siekaniu cebuli z pewnością popłaczemy się solidnie, dogłębnie i fundamentalnie. Z drugiej strony, być może stanie się to rozsądną i usprawiedliwioną szansą na omówienie z samą/samym sobą wszelkich spraw drażliwych, bolesnych i niewybaczalnych, co prawdopodobnie jest jedną z najważniejszych funkcji cebulówki 😉

A więc, jak się rzekło, obieramy i siekamy około 1,5 kilograma cebuli, najchętniej najbardziej klasycznej. W paryskich knajpach kroją je w taki sposób, że po obraniu przepoławiają cebulę wzdłuż, po czym siekają ją w tzw. pióra. Rozgrzewamy około pół kostki masła i przesmażamy cebulę, kiedy się zeszkli dorzucamy kilka ząbków czosnku. Dodajemy łyżkę mąki i intensywnie mieszamy. Zmniejszamy ogień i karmelizujemy naszą cebulkę przez około pół godziny, bardzo często mieszając i ewentualnie dodając jeszcze masła. W między czasie dorzucamy świeżo starty pieprz i roztarty w dłoniach tymianek w bardzo dużej ilości (przynajmniej trzy czubate łyżki).

Po minimum 30 minutach dolewamy pół butelki dobrego wytrawnego wina białego i lekko odparowujemy. Dolewamy wodę lub bulion. Ile? To zależy wyłącznie od indywidualnych preferencji 😉 Bardzo mocno pieprzymy i nieco solimy.

I teraz procedur jest bardzo wiele. Najbardziej klasyczna metoda mówi, że należy nalać zupę do naczyń, w których ją podamy, a więc kokilek, które przykrywamy natartą czosnkiem grzanką z bagietki, posypujemy startym serem gruyere i zapiekamy. Mnie ze względu na ograniczoną wielkość piekarnika, najbardziej odpowiada lekkie odwrócenie kolejności, a więc zupa dochodzi w wielkim garnku, a tymczasem przygotowujemy grzanki (przepis w jednym z poprzednich wpisów, o najprostszych krewetkach). Toteż nalewam zupę do kokilek/talerzy, uprzednio umieściwszy w nich po sporej grzance z serem i podaję.

Zapach Paryża, takiego bardziej swojskiego, słodki, cebulowy, tymiankowy… a jeśli jeszcze ktoś w tym samym czasie zapali gauloise’a – mamy klimacik absolutnie autentyczny jak z filmu Ronin, mojej duszy znacznie bliższy niż ten walentynkowy 😉

Czego będziemy potrzebować?

– około 1,5 do 2 kg cebuli

– około pół kostki masła, no może 3/4

– kilka (6/7) ząbków czosnku

– pół butelki białego wytrawnego wina

– dużo tymianku, sól, pieprz

– grzanki z bagietki lub innej białej bułki

– starty ser gruyere.