Cóż o był za tydzień! Udało mi się wygrać casting Dzień Dobry TVN i firmy KAMIS w konkursie ‘Gotuj o wszystko’!

Continue reading „Co za tydzień! – „Gotuj o wszystko””

W odpowiedzi na przedłużającą się zimę, a także jako zapowiedź zbliżających się ferii, na wyraźne życzenie Mojego Ukochanego Brata, przyrządziłam ostatnio klasyczną tartifletkę.

Tartiflette, czyli pochodząca z górnej Sabaudii regionalna zapiekanka, wspaniale rozgrzewa, zapachem i smakiem przypominając najpiękniejsze narty w zawsze słonecznych Francuskich Alpach. Znakomita jest również z powodu banalnie prostego i szybkiego przygotowania.

Potrzebować będziemy około 1,5 kg ziemniaków. Nie do wiary, ale mnie udało się kupić pierwsze młode kartofelki, okrągłe, malutkie, dokładnie umyte, gotowały się w koszulkach niespełna dwadzieścia minut.

W między czasie na dobrze rozgrzanej patelni przesmażamy kilka posiekanych w piórka szalotek, kiedy lekko się zeszklą, dorzucamy grubo posiekany bekon. Ja użyłam dość chudego wędzonego bekonu i szynki prosciutto crudo w proporcji pół na pół. Smażymy około dziesięciu minut. Pod koniec dodajemy kubeczek tłustej pond dwudziestoprocentowej śmietany.

W dużym żaroodpornym naczyniu obficie i na bogato wysmarowanym masłem układamy warstwę pociętych na około półtoracentymetrowej grubości plasterków ziemniaków, na które wykładamy połowę naszego ‘sosu’. Czynność powtarzamy, a wierzch drugiej warstwy sosu wieńczymy przekrojonym wzdłuż na pół serem Reblochon.

To bardzo słynny ser właśnie z Sabaudii, strzeżony znakiem oryginalności regionalnej AOC/AOP, wyrabiany jest w zaledwie kilku departamentach, w tym Annency, Albertville i czterech innych, z krowiego mleka, dojrzewa od dwóch do czterech tygodni. Ma charakterystyczny słodkawo-lekko-orzechowy smak, pomarańczową skórkę, absolutnie boską kremową konsystencję i zapach… którego nie da się pominąć milczeniem. Ten ser śmierdzi TAK, że słowami nie sposób tego opisać, wskutek czego konsumowany powinien być wyłącznie zimą, natomiast przechowywany wyłącznie na zewnątrz, na parapecie, balkonie, tarasie – byle nie od południowej strony 😉 Osobiście go uwielbiam!

Jeśli nie uda nam się kupić reblochona, możemy użyć innego kremowego pleśniowego sera. Moja tartifletka została uwieńczona francuskim ‘serem do tariflette’, kupionym w carrefourze. Sprawdził się znakomicie.

Potrawa ta jest niezwykle wręcz tłusta, kaloryczna, ciężkostrawna i PRZEPYSZNA! ROZGRZEWAJĄCA! KOJĄCA! Na niekończącą się tegoroczną zimę wprost wymarzona 🙂

Potrzebujemy:

– 1,5 kg ziemniaków,

– sześć do ośmiu posiekanych w piórka szalotek lub dwie zwykłe cebule,

– dziesięć plastrów wędzonego bekonu,

– dziesięć plastrów szynki crudo,

– kubeczek 22% śmietany,

– sól, świeżo zmielony pieprz, gałka muszkatołowa,

– jeden lub dwa, co już będzie ekstremalną rozpustą, sery reblochon (standardem jest krążek o średnicy 13cm).

Uwielbiam gotować, kocham jeść, ale na równi stawiam czytanie. Jak zapewne większość kobiet z prawdziwą radością pochłaniam długaśne powieści, koniecznie o miłości, ale to co relaksuje mnie najbardziej to wizyta w dziale z książkami kucharskimi. Kupuję sporo, jednak wybieram starannie. Lubię Nigellę, ale modzie na Jamiego jakoś się oparłam. Mam kilka absolutnych perełek.

Continue reading „Literatura kulinarna”

Niewątpliwie najsmaczniejszym moim wspomnieniem z Buenos Aires stały się bataty. Mimo że jak mi doniesiono już od dość dawna można je kupić na lokaleskim Sadybowym bazaru, przyznaję, że musiałam wyjechać do Ameryki Południowej, skąd z resztą pochodzą, żeby je dostrzec i z miejsca się w nich rozkochać.

W przepięknej zielonej i bardzo luksusowej dzielnicy Recoleta, w knajpce z kuchnią Północnej Argentyny, gdzie przy stolikach obok (wszystkich obowiązkowo zajętych!) siedzieli wyłącznie Lokalesi, podano mi warzywa z grilla zapieczone w rodzaju kociołka, płaskiego glinianego naczynia. I w tym właśnie daniu absolutnym królem był batat 🙂 Pomijając skrajną prostotę tego dania, dodać należy, że za całą kolację z dodatkowym stekiem oraz lokalnym winem, w przypadku Mojego Mężczyzny obowiązkowo przepysznym Malbec’iem, a także moim Sauvignon Blanc (oba wina z Mendozy) zapłaciliśmy równowartość 70 złotych. Boskie Buenos 🙂 nie ma co tu kryć!

Bataty, zwane słodkimi ziemniakami, w mojej kuchni potraktowałam bardzo swojsko, czyli jak dobrze nam znane ziemniaki, z którymi skądinąd mimo zbieżności nazwy wymiennej, zupełnie nie są spokrewnione. Podgotowałam je około 30 minut w całości w skórce, po czym przecięłam na pół i piekłam posolone i popieprzone przez kolejne 30 minut.

W między czasie przygotowałam masło czosnkowe, rozpuszczając w rondelku jedną trzecią masła i podsmażając, ale nie rumieniąc kilka posiekanych ząbków czosnku. Zlałam do płaskiej filiżanki i pozwoliłam zastygnąć. Bez wątpienia przydałaby się jeszcze natka pietruszki, ale niestety tej akurat nie miałam.

Bataty z dużym smakiem zajadaliśmy suto okraszone czosnkowym masełkiem oraz grubo zmieloną solą morską. Stanowiły danie same w sobie, jako że towarzyszący im filet z rekina okazał się całkowitym niewypałem 😉

Ponoć w Ameryce Południowej istnieją setki przepisów na przyrządzenie batatów, z całą pewnością przynajmniej część z nich z ogromną radością przetestuję.

Dla dwóch osób potrzebujemy:

– dwa bataty

– 1/3 kostki masła

– przydałaby się natka pietruszki w ilości około łyżki posiekanej

– cztery do sześciu ząbków czosnku

– sól morska, pieprz świeżo zmielony.

Z okazji Świąt postanowiłam również rozszerzyć repertuar ciast. O tym, że definitywnie w dziedzinie tej nie jestem ekspertem najlepiej zaświadcza fakt, że do dziś poruszam się w obrębie pleśniaka, którego piekłam jeszcze będąc dzieckiem oraz sernika, którego nauczyłam się piec specjalnie dla Mojego Mężczyzny dzięki miłosiernej pomocy Mojej Przyjaciółki Ajdżijki.

Tym razem postanowiłam przynajmniej spróbować odtworzyć ciasto, jakie piekła Babcia Marianna, a potem również Mami, ponieważ mój Tata wybitnie je sobie upodobał. Mowa tutaj o kruchym cieście z polewą czekoladową. Poszło gładko i smakowicie, z tym większą radością dzielę się przepisem na wprost fantastyczny sposób na dostarczenie sobie dodatkowej porcji całkowicie bezkarnej przyjemności.

Kostkę masła wraz czterema żółtkami siekamy z 1 i 1/3 szklanki mąki oraz połową szklanki cukru. Ja tradycyjnie użyłam ekologicznej mąki z pełnego przemiału oraz brązowego cukru trzcinowego, ale myślę że zarówno Moja Babcia jak i Moja Mami używały białego cukru oraz mąki pszennej również śnieżno białej. Kiedy już nasza masa zaczyna wyglądać w taki sposób, że możemy zacząć wyrabiać ją rękami, dorzucamy jeszcze 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia oraz olejek, w zależności od upodobań, mnie bardzo odpowiada migdałowy. Zagniatamy przez góra dziesięć minut, podsypując lekko dodatkową mąką.

Ciastem dość cienko wykładamy dużą blachę, uprzednio wysmarowaną masłem i wysypaną bułką tartą. Wstawiamy do nagrzanego do temperatury 180 stopni piekarnika i pieczemy około 45 minut, kontrolując pod koniec, jak bardzo chcemy mieć przypieczone. Po wyjęciu odczekujemy, żeby wystygło.

W między czasie rozpuszczamy na małym ogniu w rondelku trzy łyżki masła, do których wkruszamy trzy tabliczki czekolady. Ja użyłam trzech różnych, w tym jednej gorzkiej Linda oraz dwóch mlecznych Wedlowskich. Energicznie mieszamy dolewając małymi porcjami tłuściutką śmietankę 30% do ciast i deserów, aż do otrzymania konsystencji bardzo gęstej, ale jednak płynnej śmietany. Wylewamy na nasze ciasto i pozostawiamy do zastygnięcia – potrwa to dłuższą chwilę. Gotowe 🙂 pyszne krucho łamiące się z grubą gładziusieńką rozpływającą się w ustach czekoladową polewą.

Potrzebujemy do ciasta:

– cztery jajka, a dokładnie ich żółtka,

– 1 i 1/3 szklanki mąki

– pół szklanki cukru

– masło

– 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia,

– olejek migdałowy

– odrobina dodatkowego masła i dwie łyżki bułki tartej

I do polewy:

– trzy łyżki masła

– dwie lub trzy czekolady

– śmietanka 30% do ciast i deserów.

Dziś po raz pierwszy przygotowywałam obiad świąteczny dla całej rodziny. Było troszkę tradycyjnie, ale też z nęcącą odrobiną egzotyki. Zaczęliśmy od parującego kremu z borowików i podgrzybków (żywych oraz suszonych) z łyżką śmietany, poprzez tradycyjnego śledzika marynowanego w oleju lnianym z drobno posiekaną długą szalotką, doszliśmy do kulminacji obiadu w postaci pieczonej w jabłkach i suszonych śliwkach gęsi oraz tadżinu z jagnięciny i pieczonego łososia z sosem z balsamico, piwa i szalotek. Na deser był serniczek oraz ciasto kruche z prawdziwą czekoladą, o czym już następnym razem. Continue reading „Bożonarodzeniowy obiad”

Nie wiem, jak dzieci w Waszych rodzinach z jedzeniem, ale moje najbliższe dziewczyny najmniej chętnie sięgają po rybę – to zapewne efekt przesytu, czyli karmienia w dobrej wierze zdrowym białkiem. Z własnego dzieciństwa pamiętam codzienne mięsko (i to na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych!), żebym zdrowo rosła, efektem czego w pierwszym możliwym momencie własnej dorosłości odstawiłam mięso na resztę życia, o ironio losu poza rybami.

Myślę, że podany poniżej sposób przygotowania ryby powinien przypaść do gustu również umiarkowanym fanom białego mięska z głębin. Proponuję użyć filetów z soli, mogą być mrożone, co znacząco ułatwi nam ich zdobycie, o cenie litościwie nie wspominając.

Zatem rozmrażamy nasze filety, płuczemy i dokładnie osuszamy, ponieważ jak to mrożone ryby, mają w sobie ogromną ilość zupełnie nie przydatnej nam wody. Lekko solimy i mocniej pieprzymy. Pozostawiamy na pół godzinki.

W tosterze przyrządzamy grzanki, chyba że dysponujemy wyschniętą bułką. Ja użyłam klasycznego pszennego pieczywa tostowego, bo wydawało mi się, że będzie miało najpyszniejszy smak – muszę przyznać, że sprawdziło się w tej oryginalnej roli znakomicie. Partiami rozdrabniamy na okruszki średnicy 2-3 milimetrów, ja operację tę przeprowadziłam przy pomocy blendera, jest to dość upierdliwe zajęcie, ale warto 😉 Trzeba tylko czujnie pilnować, żeby nie przedobrzyć i nie otrzymać konsystencji startej na proch.

Do rozgrzanego do około 180 stopni piekarnika wstawiamy filety soli w lekko natłuszczonym naczyniu. Będą się piekły góra dziesięć minut.

W między czasie, na rozgrzaną patelnię wrzucamy drobno skrojone w cieniutkie piórka szalotki, kiedy się lekko podsmażą, dorzucamy równie drobniutko posiekany czosnek. Dokładamy dwie łyżki masła, solimy, pieprzymy. Wrzucamy okruszki pieczywa w ilości szklanki. Mieszamy, w dalszym ciągu trzymając na ogniu. Okruszki wchłoną masło, więc w efekcie będziemy mięć dość sypką masę, do której dorzucamy posiekany mały pęczek zielonej świeżej pietruszki, ponownie porządnie mieszamy.

Podpieczoną rybę czule otulamy kołderką z patelni, wstawiamy jeszcze na kilka, ale nie więcej niż 10, minut. Gotowe i naprawdę pyszne, no i niewątpliwie ogromnie sycące!

Potrzebujemy:

– cztery filety z soli

– trzy spore szalotki

– cztery ząbki czosnku

– osiem tostów pszennych

– dwie łyżki masła

– mały pęczek natki pietruszki

– sól, pieprz.

Tak jak w Turcji nie widziano parzonej kawy zwanej u nas po turecku, która z dodatkiem cytryny w Moskwie z kolei zwana bywa ‘po polsku’ czy 'po warszawsku’, tak z pewnością w Bretanii nikt nie słyszał o fasolce po bretońsku.

Wprawdzie istnieje w surowej Bretanii danie, w którym jagnięcinę podaje się na małej białej fasolce, uprzednio namoczonej i ugotowanej z dodatkiem ziół, jednak trudno dopatrzeć się tu więcej podobieństw.

Ostatnio, zapewne z tytułu szarozimnej pogody, chodziła za mną klasyczna przedszkolno-mlecznobarowa wersja fasolki po bretońsku, a więc oparta o moczonego co najmniej przez całą noc Dużego Jasia, bekon i gęsty zasmażkowy sos z koncentratem pomidorowym. To dopiero byłaby niepoprawna politycznie rozpusta 😉

Postanowiłam potrawę nieco odchudzić oraz przyśpieszyć proces jej powstawania. Zaczęłam od podsmażenia cebulki wraz z czosnkiem, dorzuciłam kilka pokrojonych w kostkę grubych plastrów dobrej szynki. Dodałam również pokrojone obrane ze skórki pomidory, mogą być ewentualnie z puszki.

No i teraz mamy pełne pole do popisu, jeśli chodzi o rodzaj fasolki, czyli dla każdego coś miłego: mnie bardzo smakuje połączenie fasolki czerwonej, białej i frażoletki, wydaje się, że bez żalu na inną okazję zachować możemy cieciorkę.

Lekko solimy, ponieważ szynka z pewnością wniosła już sporo soli do naszego dania, dużo pieprzymy i bardzo hojnie dodajemy majeranku. Moja Mami zawsze majeranek rozcierała z czosnkiem, ja niestety notorycznie i nieuleczalnie o tym zapominam… Myślę, że to rzeczywiście lepszy sposób na wydobycie całej głębi z tego ususzonego zioła.

Całość dusimy jeszcze około pół godzinki, ale tak naprawdę fasolka, podobnie jak bigos czy leczo zdecydowanie najlepiej smakuje następnego dnia! Widzę tu pewne analogie do wielu życiowych sytuacji ;-))

Potrzebujemy:

– dwie cebule cukrowe lub klasyczne

– cztery duże ząbki czosnku

– około sześciu do ośmiu plastrów dobrej jakościowo szynki

– pięć-sześć obranych pomidorów lub z puszki

– puszka fasolki białej klasycznej Bonduelle

– puszka fasolki czerwonej Bonduelle

– puszka fasolki flażoletki firmy j.w.

– sól, dużo pieprzu, dwie łyżki majeranku.

Ponieważ wokół ciemno, szaro i ponuro, grzeję się wspomnieniami gorącej, pięknej wiosny Buenos Aires, gdzie świdrujące światło tamtejszego słońca wydobywa barwy nieosiągalne na naszej połowie globu, co notabene znajduje niezwykłe odzwierciedlenie w oryginalnej sztuce. O oczywistych argentyńskich stekach i innych kulinarnych i nie tylko niespodziankach nie koniecznie w rytmie tanga będzie przy najbliższych okazjach, a tymczasem o paście wiosennej.

Gotujemy w osolonym wrzątku makaron, ja ponownie postawiłam na papardelle.

Na mojej ukochanej żeliwnej patelni https://ekuchareczka.pl/?p=294 rozgrzałam olej i smażyłam partiami pokrojoną wzdłuż w centymetrowe długie plastry cukinię (duże warzywa proponuję przekroić na pół i dopiero wtedy w plastry).

Na osobnej patelni przesmażyłam posiekany czosnek wraz z drobno pokrojonymi suszonymi pomidorami, dosypałam łyżeczkę przywiezionego z Kalabrii ostrego jak sama mafia peperoncino, dorzuciłam pokrojone w ósemki obrane świeże pomidory. Smażyłam około pięciu minut, po czym dołożyłam przesmażone cukinie. Dopiero na sam koniec dodałam przecięte na pół truskawkowe pomidorki koktajlowe. Zmieszałam z ugotowanym al dente makaronem, podałam bardzo obficie posypany startym parmezanem oraz grubo zmielonym czarnym pieprzem.

Jeśli w czasie szaro brudnej jesieni nie możemy delektować się wiosną boskiego Buenos, proponuję choć raz w tygodniu zjeść coś wiosenno-letniego 🙂 w zastępstwie zawiesistych bigosów, schabowych i pieczonego boczku oraz oczywiście zasmażki 😉

primavera1

Czego potrzebujemy?

– około pół paczki makaronu, jaki lubimy, raczej długiego typu papardelle, tagliatelle, spaghetti niż penne czy farfalle czy rigatoni

trzy – cztery ząbki czosnku

– sześć do ośmiu dobrej jakości suszonych pomidorów

– dwie spore lub trzy średnie cukinie

– dwa do trzech świeżych pomidorów, obranych ze skórki

– około piętnastu przekrojonych na pół pomidorków truskawkowych lub koktajlowych

– starty parmezan

– zmielony czarny pieprz.

…czyli dziś, a także wczoraj i przedwczoraj, byłam, podobnie jak większość z nas, szczególnie blisko z moimi Bliskimi, którzy już są po drugiej stronie.

Zapalam świeczkę, celebrując Zaduszki i myślę o:

Moim Wujku, twardym i prostolinijnym facecie z Mazur, co za kołnierz nie wylewał, za to jak uścisnął, to nie trzeba było się domyślać, że na życie zarabia wyrębem lasu. Jego Żona Krystyna prowadziła bardzo lokaleską i do dziś, choć już tego nie robi, godną polecenia knajpę ‘Pod żubrem’ na Mazurach.

Mojej Babci Adeli, która przekarmiała absolutnie wszystkich w każdych okolicznościach i robiła najlepsze na świecie parowańce, a także gigantyczne pierogi z serem podawane obowiązkowo z tłustą śmietaną, cukrem i cynamonem – cała rodzina ścigała się, kto zje najwięcej, z tego co pamiętam rekord oscylował wokół cyfry ‘czterdzieści‘ – dziś dla mnie NIEWYOBRAŻALNE!

Moim Dziadku Marianie, który walczył na wojnie, a potem również w życiu, który był fanem prostego życia, a więc uwielbiał suchą kiełbaskę i bardzo długie spacery po lesie. Z lasu skądinąd przynosił znakomite maślaki, kurki, zielonki… Moja Mami ma Jego oczy.

Tych dwoje połączyła Wielka Miłość. Moja Babcia uciekła w wieku bardzo młodocianym z moim Dziadkiem, który Jej rodzicom wydawał się zdecydowanie nieodpowiednim kandydatem ;-).

Moich Pradziadkach ze strony Taty, których nigdy nie poznałam, a którzy rozpieszczali Mojego Ojca w sposób całkowity i nieogarnialny J podsuwając pod nos same frykasy.

Mojej Babci Mariannie, co to obiady niedzielne dla co najmniej dwudziestu osób trzaskała co tydzień bez jęknięcia. Gotowała przepyszny rosół z własnej roboty cieniusieńko siekanym makaronem, uwodząco słodką czerninę, faszerowanego kurczaka… Piekła znakomite przebogato wypełnione słodkimi rodzynkami baby drożdżowe, co świeżość utrzymywały ze dwa tygodnie!

Moim Dziadku Dionizym, który był prawdziwą Głową Rodziny. Dziś coraz więcej z Niego widzę w moim Ojcu. Uwielbiał się przemieszczać i do ostatnich swoich dni potrafił zaskoczyć niespodziewaną wizytą. Zawsze doceniał moje małe i duże sukcesy – do zwięzłej i dość oszczędnej w słowa pochwały dołączał opakowanie Delicji (w latach osiemdziesiątych!!! – musiał chyba mieć tajne układy ze wszystkimi ekspedientkami w okolicy), czasem uzupełnione o zaskórniaczek. Niewątpliwie był dwustuprocentowym macho, który z przyjemnością i ze smakiem zasiadał do wspomnianych wyżej pysznych niedzielnych obiadów, którym obowiązkowo towarzyszyła mała zimna wódeczka, a odrośnięte dzieci (szczęściem zdążyłam się na ten karygodny proceder załapać!) czasem częstowane były trójniakiem.

Moim Stryju Leszku, którego Żona i Córki przygotowały wczoraj fantastyczny przebogaty obiad, zakończony ‘jedynie’ czterema ciastami własnej roboty. To one wspaniałomyślnie podzieliły się oryginalnym przepisem na słodkawą (bo może być też wersja kwaśna!) czerninę. WIELKIE DZIĘKUJĘ ZA WSZYSTKO! Stryj Leszek uwielbiał kurczaka z ‘nadzionkiem’ (fantastycznym, jeszcze kiedyś o nim będzie), a zwłaszcza uwielbiał skrzydełka tegoż kurczaczka. Po solidnym niedzielnym obiedzie w wyłącznie męskim (!) gronie Dziadka Dionizego, Mojego Tinia oraz Mojego Brata grywali obowiązkowo w tysiąca.

Mojej Cioci Helence, która odeszła bardzo niedawno, a która prowadziła niezwykle otwarty dom i zawsze można było wpaść znienacka, a Ciocia zapewniając, że po prostu NIC w domu nie ma, piętnaście minut później stawiała na stole parujące półmiski z grubaśnymi kotletami schabowymi, cztery razy bardziej wypasionymi kotletami mielonymi, pieczonymi kurczakami, ziemniakami solidnie okraszonymi tłuszczykiem spod tychże kotletów itd.itp… Pusty talerz oznaczał natychmiastowy sygnał do nałożenia kolejnej porcji 🙂

Moim Stryju Józefie i Jego Żonie, w rodzinie zwanej Stryjenką, małżeństwie dystyngowanych lekarzy. Między innymi Jego fachowej wiedzy zawdzięczam, że w ogóle jestem… Kiedy świadomie już się znaliśmy, zawsze interesowało Go, co u mnie słychać i jak sobie radzę. Pozwalał mi też bez końca zagłaskiwać na śmierć swojego pięknego i dumnego polującego wyżła o imieniu Gryf, który tak naprawdę był definitywnym pieszczochem z urodzenia 😉 Jego Żona Ciocia Irenka Stryjenka robiła słodką delikatną jak puch szarlotkę ze smakowicie chrupiącym bezą wierzchem, poza tym że obok swojej zawodowej i rodzinnej aktywności dość regularnie urządzała wielkie i smakowite przyjęcia, tak zasiadane (bardzo eleganckie!) jak i stojące – dziś powiedzielibyśmy o nich ‘wypasione’ 🙂

Korzenie są bardzo ważne…

Czego potrzebujemy do ugotowania czerniny?

– mięso z kaczki + warzywa + przyprawy, z czego gotujemy rosół

– suszone gruszki + suszone śliwki + cukier, z czego gotujemy kompot

– krew z kaczki dokładnie rozcieramy z łyżką mąki

– odcedzamy rosół i zagotowujemy, następnie mieszając dodajemy roztartą krew oraz kompot z suszu

– można dodać trochę powideł śliwkowych (przetartych przez sito)

do smaku można dodać również trochę octu od marynowanych gruszek (bo jest słodko-kwaśny)

– do tego już tylko makaron – najlepiej łazanki.

Miałam ostatnio wielkie szczęście przygotowywać wielki i bardzo ważny obiad urodzinowy mojego Taty. Okazja zdefiniowała zestaw dań – na stole pojawić się miały tylko potrawy przez Niego uwielbiane 🙂 A więc tatar z łososia z jajkami przepiórki, zupa krem z borowików z grzankami, a także piersi i uda kaczki z jabłkami w towarzystwie pieczonych ziemniaków.

Ponieważ w większości dania te już opisywałam, skupię się dziś na cudownie puszystym o łakomie bogatym smaku kremie z borowików, który uwielbiam w co najmniej takim samym stopniu co mój Tinio!

Celem przygotowania, w małym rondelku zagotowujemy około szklanki do półtorej wody, do której wsypujemy dwie – trzy małe paczki suszonych borowików (po 100 gram każda).

Siekamy dwie duże lub trzy średnie klasyczne złote cebule. Szklimy je na bardzo gorącym oleju, dorzucamy posiekane trzy do pięciu ząbków czosnku. Dodajemy pokrojone w plasterki borowiki świeże lub rozmrożone, bardzo mocno pieprzymy oraz lekko solimy. Jeszcze pięć minut smażymy na ostrym ogniu i zalewamy szklanką wina, które już zmniejszywszy ogień spokojnie odparowujemy. Dodajemy płaską łyżkę brązowego cukru. Dodajemy również zawartość rondelka z ugotowanymi (co najmniej 40 minut na bardzo małym ogniu) suszonymi borowikami, bardzo delikatnie uważając, aby zazwyczaj zgromadzony na dnie piaseczek nie dostał się do naszego dania.

Gotujemy nasze borowiki w towarzystwie łyżki rozmarynu jeszcze co najmniej 45 minut, hojną ręką dokładamy dwie pełne łyżki dobrego masła, po czym całość siekamy przy użyciu blendera, dolewając przegotowanej wody w takiej ilości, jakiej wymaga najbardziej pożądana przez nas konsystencja – oczywiście, to co Tygrysy, również te dojrzałe świętujące swoje okrągłe urodziny, lubią najbardziej to gęsta, zawiesista, kremowa konsystencja w każdej łyżce niosąca zapach lasu i absolutnie głęboki grzybowy smak.

Możemy dodać kubeczek tłustej śmietany – to już pełen luksus i bogactwo, pamiętajmy żeby zimną śmietanę posolić odrobinę zanim zmieszamy ją z gorącym kremem. Jeśli nasz krem wskutek nieuwagi wyszedł zbyt rzadki, do śmietany możemy dodać płaską łyżkę mąki, zawsze z pełnego przemiału.

Podajemy z grzankami z pokrojonej w kostkę bułki pszennej, pieczołowicie i długo na małym ogniu mocno przyrumienionymi na żeliwnej patelni na małej ilości oleju. Ewentualnie również z posiekaną pietruszką, choć w moim rodzinnym domu przyznam, że tak zwane ‘zielone’ w zupie nieodmiennie budziło zawsze żywe kontrowersje, a także zaciekłe dyskusje.

Czego potrzebujemy?

– około 200 – 300 gr. suszonych borowików

– kilogram mrożonych lub świeżych borowików

– dwie duże lub trzy średnie złote cebule

– trzy do pięciu ząbków czosnku

– szklanka białego wytrawnego wina

– łyżka rozmarynu

– dwie pełne łyżki pysznego masła

– kubeczek tłustej śmietany

– sól morska, pieprz, brązowy cukier.

ekuchareczka.pl
Najcześciej komentowane
eKuchareczka - blog o gotowaniu, kulinariach, karmieniu