Po raz kolejny okazuje się, że najlepiej gotować z miłości oraz z miłością, bo ta góry przenosi i nawet zatwardziałym wegetarianom, a w tym konkretnym przepadku wegetariankom, pozwala zabrać się za siekanie świeżutkiej polędwicy wołowej.

Inspiracją dla tego dania stało się wspomnienie mojego Ukochanego, który z rozanieloną miną przywoływał boskiego hamburgera, koniecznie ze świeżą cebulką, skonsumowanego jakiś czas temu w Amberze przy Ujazdowskich.

Próbując choć odrobinę zbliżyć się do ideału, pół kilo polędwicy wołowej dość drobno posiekałam wraz z kilkoma ząbkami czosnku (polskiego, z ekologicznej uprawy). Wymieszałam z dwoma całymi jajkami ‘zerówkami’ oraz kilkoma łyżkami bułki tartej, oczywiście solą i świeżo mielonym pieprzem.

Uformowane w zgrabne quasi hamburgery kotleciki smażyłam (z braku grilla) sześć minut z jednej strony i pięć z drugiej, po czym odstawione z rozgrzanej płyty trzymałam pod przykryciem przez cztery dodatkowe minutki, żeby soki wewnątrz intensywnie różowego mięska równomiernie się rozeszły. Podałam z dwiema łyżkami musztardy miodowej, również dwiema majonezu kieleckiego oraz dwiema garściami frytek i posiekanymi w talarki dwiema szalotkami. Szczęście – ot co malowało się na twarzy Karmionego.

Potrzebujemy:

– 0,5 kg polędwicy wołowej

– pięć-sześć ząbków czosnku

– dwa jajka

– kilka łyżek bułki tartej

– sól, pieprz.