Tak mawiano w starożytnym Rzymie, kiedy w bezpośrednim starciu bitewnym uczestniczył nie pierwszy czy drugi, a trzeci szereg legionu. Ni mniej ni więcej oznaczać to miało, że sytuacja stała się więcej niż poważna. Cezar, skądinąd najpowszechniej znany dowódca legionów, miewał również własne preferencje dotyczące swoich zastępów.

Jego ulubionym legionem był dziesiąty (najbardziej waleczny, zdobywał między innymi Wielką Brytanię), a najbardziej wzgardzonym trzynasty, o którym zwykł był mawiać, że patrzy na niego jak na nowy but – niby wygląda bardzo dobrze, ale zupełnie nie leży!

positano by you.

O tym między innymi oraz wielu różnych innych filozoficznych sprawkach myślałam ostatnio uprawiając fantastyczne dolce far niente pod kalabryjskim niebem, z którego spektakularnie spadały gwiazdy. Zagłębianiu się w czasy Rzymskiego Imperium sprzyjało spożywane intensywnie białe wytrawne wino Ciro, mające swe korzenie w czasach podbojów Cezara właśnie! Fantastycznie i zdecydowanie bardzo wytrawne, ale niezwykle również gładkie, urzekło mnie całkowicie. W dodatku cena za ten raj 😉 oscylowała gdzieś w okolicach 6-7Eu.


Co jeszcze mnie zachwyciło? Dzikość przyrody i prostota życia. Najlepsza papryczka chili, którą startą przywiozłam i z powodzeniem używam – jest po prostu absolutnie wyjątkowa! Pizza z prosciutto, rukolą i parmesanem. Oraz risotto z owocami morza.

Z oczywistych powodów, to ostatnie postanowiłam odtworzyć we własnej kuchni. W tym celu w sporym garnku ułożyłam wypatroszonego pstrąga i dorsza oraz dorzuciłam dwie duże garści włoszczyzny (mrożona Horteksu), około 10-12 ziarenek ziela angielskiego, pół garści pieprzu czarnego w ziarnach oraz cztery liście laurowe, zalałam wodą i długo (powyżej dwóch godzin) gotowałam bulion. Wyszedł cudowny, bardzo skondensowany w smaku.

W najukochańszym bardzo szerokim płaskim garnku rozgrzałam olej, przesmażyłam dymki i czosnek oraz bardzo drobno (wielkość ziarenek ryżu) posiekane dwie tuby kalmarów (rozmrożone). Dodałam półtorej szklanki ryżu cannaroli dla odmiany od zawsze dotychczas używanego arborio. Poczekałam pięć minut i załam kieliszkiem białego wytrawnego wina, odparowałam. Zaczęłam podlewać przecedzonym rybnym bulionem.

Kiedy ryż już dochodził dorzuciłam mieszankę owoców morza, uprzednio przelaną wrzątkiem (mrożone Bonduelle). Oraz rozdzielonego na kawałki ‘na kęs’ upieczonego dzień wcześniej łososia. A na sam koniec tuż przed wydaniem przesmażone z czosnkiem największe osiągalne krewetki.

Moje risotto marinara podałam z białym winem oraz grubo posiekanymi pomidorami malinowymi z mozarellą, świeżą bazylią i aromatyczną oliwą i naprawdę poczułam się dokładnie tak samo jak w czasie cudownie romantycznej kolacji w rodzinnej knajpeczce w Positano (również południe Włoch, choć już Kampania), gdzie skonfundowany kelner odmówił podania kieliszka prosecco na początek, ponieważ… ktoś zapomniał schłodzić butelkę 🙂 Czyż można nie kochać Włoch z ich cudownym dolce vitae? Kuchnią? Winem? Radością cieszenia się życiem w jego absolutnie najprostszych aspektach?

Zobaczyć Neapol i umrzeć? Wręcz przeciwnie!!! Jak najszybciej zobaczyć i natychmiast tam właśnie żyć i kochać, a umrzeć naprawdę w ostatnim możliwym momencie :-))))))