O naszym wieku świadczy coraz częstsze cofanie się z rozrzewnieniem do czasów, kiedy masło smakowało masłem, a chleb nadawał się do jedzenia przez więcej niż dobę. Taki właśnie czas trafił mi się w ostatni weekend. Przede wszystkim za sprawą przeuroczych dwóch Panów z tymczasowego stoiska w Sadybie, poświęconego serom kozim  http://www.serykozie.pl/ Panowie serami częstowali bardzo hojnie, dużo opowiadali o swoich produktach oraz o rodzinnym gospodarstwie ekologicznym ‘Figa’ w Mszanie w Beskidzie Niskim, nazwanym tak od imienia kozy-nestorki dziś blisko trzysetkowego stada kóz chowanych ekologicznie i bezstresowo, bez krzykliwego i kłopotliwego towarzystwa psów rzecz jasna!

Z bogatego asortymentu w pierwszej kolejności wybrałam bundz oraz bryndzę, po skosztowaniu różności, skusiłam się jeszcze na śniadaniowy twarożek o smaku czosnkowym. O tym jak musiał być pyszny najlepiej zaświadcza fakt, że dotąd jadałam twarożki wyłącznie na słodko 😉

Bundz, i to w dodatku owczy, jadłam ostatni raz w liceum, w Tatrach, gołymi i wstyd się przyznać brudnymi palcami prosto z wymiętoszonej torebki foliowej. Jego smak i zapach, a przede wszystkim niezwykłą konsystencję miękko-zwartą piszczącą w zębach, protestując przeciw pożarciu ;-), będę z pewnością pamiętać do końca życia! Pachniało końcem lata, no i ten ser prawie nielegalnie zdobyty… Ech!

serekkozi1

Te właśnie wspomnienie z całą wyrazistością zagościło w mojej głowie, kiedy odpakowawszy foliową torebkę odkroiłam duży kawałek bundza/bundzu (?) i odgryzłam kęs, zachodziło słońce, a wokół pachniało kończącym się latem, a ser piszczał pomiędzy zębami… Po prostu, jakby czas zatoczył pętlę 🙂 Bundz był tak pyszny, że naprawdę spory kawałek zjedliśmy wyłącznie polany pyszną oliwą oraz posypany pieprzem, solą i oregano, w towarzystwie wytrawnego wina.

Serek twarogowy oraz bryndza znalazły zastosowanie w roli przystawki: grubo rozsmarowane na bardzo razowym chlebie, ozdobione grubym plastrem obranego dojrzałego pomidora malinowego – proste i NIEPOWTARZALNE 🙂

Stanowiły bardzo polski i bardzo sielski wstęp do groszkowego curry. Pomysł wziął się z zakupionego właśnie mrożonego (!) groszku cukrowego Horteksu. Okazał się być strzałem w dziesiątkę – słodki i kruchy, krótki, a pękaty, dokładnie taki, jak w czasach bardzo wczesnego dzieciństwa, jedzony prosto z krzaczka, zupełnie i całkowicie różniący się od swojego suchego i zagłodzonego pobratymca sprzedawanego w sklepach z orientalną żywnością.

Do przesmażonej wraz z czosnkiem i trzema łyżkami pikantnej pasty madras curry cebulki dołożyłam grubo posiekane trzy obrane pomidory. Wrzuciłam pół paczki rzeczonego groszku cukrowego, dodałam pół szklanki mrożonego groszku zielonego oraz puszkę cieciorki (w końcu to też groszek!), po kilku minutach dodałam pół puszki mleka kokosowego, zagotowałam, potrzymałam jeszcze na ogniu przez trzy minuty i podałam z towarzyszeniem ryżu białego wymieszanego z dzikim.

Pikantne, słodkie, słone, gorące, rozgrzewające – po prostu doskonałe 🙂

Do curry:

– jedna spora cebula lub cztery szalotki

– cztery ząbki czosnku

– trzy obrane i posiekane pomidory

– trzy duże łyżki pasty madras curry

– pół paczki mrożonego groszku cukrowego Horteksu

– pół szklanki groszku zielonego mrożonego

– puszka cieciorki

– pół puszki mleka kokosowego

– ryż