Założę się, że wśród pięciu najczęściej jadanych przez Was warzyw znajduje się papryka, cały rok dostępna, praktycznie w takim samym niezmiennym stanie z błyszczącą skórką w kilku kolorystycznych wersjach kokietująca w każdym warzywniaku.
Najczęściej bywa taka surowa i naga po prostu dodawana do wszelkiego rodzaju sałat i surówek. Mega pełnię paprykowego aromatu osiąga po kilku godzinach dochodzenia w węgierskim daniu leczo, na które przepis swego czasu zamieszczę, jak tylko szczegółowo przepytam moją Mami, która gotuje najlepsze leczo na świecie, a przepis w oryginale posiada z czasów ‘węgierskich’ mojej rodziny. Pominę również całą rozkosznie nieokiełzaną kuchnię meksykańską, o której to raczej książkę można by napisać, a nie jeden wpis.
Zachęcę Was natomiast, mam nadzieję, do upieczenia papryki. Osobiście jestem największą fanką pieczonej lub grillowanej papryki bez skórki, ponieważ traci ona całą gorycz, pozostawiając pełnię słodyczy, a po upieczeniu dodatkowo zyskuje absolutnie niebiańską konsystencję samej delikatności i uległości. Zatem myjemy papryki w ilości minimum 2-3 sztuk na osobę, moim zdaniem najlepiej sprawdza się mięsista papryka czerwona, pomarańczowa i żółta. Wkładamy do piekarnika rozgrzanego do około 220 stopni i pieczemy około godziny, nie przejmujemy się przy tym że miejscami sczernieje oraz że będzie bardzo intensywnie pachnieć – dla mnie ten zapach jest przesłodko obezwładniający, ale potrafię sobie wyobrazić, że może przeszkadzać. Po godzinie prosto z piekarnika przekładamy do przygotowanej wcześniej odpowiednio dużej torby papierowej, ignorując osłupione spojrzenia domowników rozważających wykręcenie numeru alarmowego 😉 i czekamy aż w tym więzieniu przestygnie na tyle, żebyśmy nie poparzyli sobie opuszek palców przy jej obieraniu – bądź co bądź, jeśli to początek randki, jeszcze nam się przydadzą 🙂 Wyciągamy z torby, pociągając za ogonek usuwamy gniazda nasienne i rozkrajamy paprykę na pół. Sprawdzamy czy nie pozostały pojedyncze nasionka – z chirurgiczną precyzją pozbywamy się ich również i usuwamy skórkę. Powinna schodzić niemal sama, ale czasem trzeba jednak jej pomóc – nienawidzę tej czynności, bo jakoś tak kojarzy mi się wyłącznie z mozołem, jednak wierzcie mi – efekt wart jest każdego poświęcenia! Układamy na talerzu jedną obok drugiej, obficie polewamy bardzo dobrą oliwą z oliwek i na każdej połówce papryki układamy jeden do dwóch anszłasików, czyli filecików anchois – moim absolutnie niezwyciężonym faworytem są helskie i tego trzymać się będę, że, parafrazując Dodę, król jest tylko jeden! Jeśli nie uda Wam się ustrzelić klasycznych helskich, a jedynie jakieś nic nie warte francuskie czy niemieckie – tfu! nie będzie obcy pluł nam w twarz ;-))) koniecznie opłuczcie je z soli, w innym przypadku nici z randki, z pewnością zabraknie płynów ustrojowych – wszelkich 😉
Tak przygotowane papryki podajemy z bardzo dobrym pieczywem: ciemnym chlebem z ziarnami, jeśli mamy do wielowątkowego czynienia z zagorzałym zwolennikiem zdrowego żywienia lub puchatą i bardzo chrupiącą bagietką, jeśli po drugiej stronie stołu zasiada rozpasana sybarytka, czego zawsze Wam życzę 🙂 aha, no i obowiązkowo wino, dobre wytrawne białe pinot grigio lub musujące prosecco lub cava (będzie tym bardziej a’propos, że zarówno tak przygotowane papryki, jak anszłasy należą do absolutnie klasycznych hiszpańskich tapas, więc i porto byłoby tu nie od rzeczy) lub wytrawne czerwone, ale raczej z tych delikatniejszych, jak merlot.
I jeszcze jedna malutka podpowiedź: całego korowodu z pieczeniem i obieraniem papryki da się uniknąć kupując taką paprykę w słoiku – niestety wszystkie z jakimi dotąd się spotkałam zatopione są zazwyczaj w occie, co moim zdaniem kompletnie zabija delikatny smak tego warzywa, jeśli znajdziecie gdziekolwiek taką wyłącznie w oliwie – proszę o sygnał!
Do przygotowania papryki w rozmiarze dania głównego potrzebujemy:
– sześć do ośmiu papryk
– puszkę lub dwie helskich
– oliwę
– pieczywo
– wino.