Że szaro, że buro, że zimno i znów poniedziałkowy poranek witamy w ciemnościach… że często się nie chce, a innym też często się nie chce… że do wiosny jeszcze wciąż daleko, a w radiu właśnie od świtu tylko o blue monday… Zatem na te wszystkie troski i smuteczki, warto przygotować coś nie tylko bardzo smakowitego, pysznie pachnącego i rozgrzewającego, ale przede wszystkim wspierającego nasz organizm.

I tu z pomocą przychodzi nam maleńka zielona jak wiosna młoda fasolka sojowa. Jej właściwości prozdrowotnych nie sposób przecenić: jest przede wszystkim znakomitym i kompletnym źródłem białka nie zwierzęcego pochodzenia. Dodatkowo bogata w żelazo, wapń, a także fitoestrogeny, które potrafią efektywnie złagodzić PMS. Udowodniono, że spożywanie soi znacząco wpływa na obniżenie zachorowalności na związane ze starzeniem choroby mózgu oraz dolegliwości kardiologiczne.  Sprzyja natomiast płodności  i utrzymaniu dobrego nastroju, co jedno z drugim nie pozostaje bez związku 😉 A to dopiero początek z długiej listy jej zalet!

Możemy przygotować ją najprościej, czyli w formie drobnej przekąski. Mrożoną, bo o świeżą nie będzie łatwo, wrzucamy do gotującej się osolonej wody. Gotujemy ok.15 min. Zjadamy na ciepło lub na zimno wyłuskując ziarenka ze strąków.

Jeśli uda się nam oprzeć i nie zjeść wszystkiego na raz, jej wykorzystanie w rozmaitych potrawach nie ma granic: świetnie sprawdzi się w sałatkach, w towarzystwie kaszy, ryżu, makaronów, ale też jako składnik potraw mięsnych. Ja dodałam ją ostatnio do krewetek w sosie z orzeszków ziemnych. Takie danie to wprost błogosławieństwo dla ciała i umysłu 🙂 Smakuje i odżywia, a wszystkie składniki pracują na nasz dobrostan.

Dla dwojga na danie główne:

– 300-400 g surowych obranych krewetek pozbawionych przewodów pokarmowych;

– kubek wyłuskanej fasolki sojowej;

– trzy ząbki czosnku;

– trzy łyżki masła orzechowego;

– pół puszki pomidorów lub dwa świeże;

– mała puszka mleczka kokosowego;

– szczypta płatków chili, sól, łyżeczka cukru brązowego.

Czosnek obieramy i siekamy, przesmażamy na dwóch łyżkach oleju, dodajemy pomidory i masło orzechowe. Mieszając mocno podgrzewamy, dodajemy przyprawy i mleczko kokosowe. Kiedy całość ponownie się zagotuje wrzucamy krewetki i fasolkę. Mieszając trzymamy na ogniu trzy minuty i gotowe. SMACZNEGO!

 

Jedno z pierwszych wspomnień prawdziwego i nie-do-opisania luksusu łączy się ze śniadaniami w hotelach Orbisu sprzed przełomu. Podobnie, jak i dziś, zarówno Grand w Sopocie, jak i Kasprowy w Zakopanem, a także wiele innych były również wówczas, a może wówczas nawet bardziej, synonimami elitarnej rozrywki dla nielicznej 'elity’. To, co z perspektywy jeszcze dziecka najbardziej utkwiło w mojej pamięci, to… sposób podawania jajecznicy. Otóż świeżo usmażoną na maśle przynoszono do stolika na maleńkiej gorącej patelence – to dopiero był szczyt zbytku i luksusu 🙂

Tym bardziej ucieszyło mnie, że w ramach rozmaitych odcieni mody na retro, w ofercie marki Ballarini pojawiły się prześliczne maleńkie patelenki do przygotowania i serwowania potrawy dla jednej osoby. Są piękne (ach, te miedziane uchwyty!), oczywiście przystosowane do indukcji, ale przede wszystkim zapewniają unikatowy sposób podania pyszności, która niemal nie stygnie, dzięki temperaturze naczynia!

Ze względu na kończący się sezon, mnie skusiły do przygotowania grzybów w dwóch odsłonach: klasycznej włoskiej przystawki, czyli funghi porcini z czosnkiem i natką pietruszki oraz jaja sadzonego na grzybach. Wyszły pysznie! Zapraszam!

Dla dwojga na nie obciążającą kolację lub solidne śniadanie potrzebować będziemy:

–  trzech/czterech niewielkich borowików (poza sezonem z powodzeniem mogą być mrożone);

– dwóch kapeluszy Portobello;

– trzech-czterech dużych pieczarek;

– dwóch ząbków czosnku;

– pół natki pietruszki;

– dwóch jaj zerówek;

– dwóch łyżek masła;

– sól, świeżo zmielony pieprz.

Czosnek obieramy i siekamy. Borowiki oczyszczamy, portobello i pieczarki obieramy. Grzyby kroimy w grube plastry. Siekamy natkę pietruszki. Na rozgrzanym maśle na dwóch mini patelniach przesmażamy czosnek, dodajemy grzyby, solimy, pieprzymy. Trzymamy na ogniu maks 10 minut, po czym do jednego z naczyń dodajemy natkę pietruszki, a na drugą patelnię ostrożnie wbijamy jaja. Kiedy się zetną białka, oba dania są gotowe. SMACZNEGO!  

Z tęsknoty za soczystymi węgierskimi brzoskwiniami, którymi w Budapeszcie zawsze żywiłam się od rana do wieczora przez cały sierpień, nieuleczalnie codziennie kupuję brzoskwinie, wciąż łudząc się, że już tym razem to one na pewno smakować będę tak samo jak ponad dwadzieścia lat temu. Jak łatwo się domyślić, zawsze jest to doświadczenie rozczarowujące. Nie przeszkadza mi to kontynuować poszukiwań, a z nabytych brzoskwiń poza tymi w winie, przeważnie przygotowuję sałatki z dużą ilością ziół.

Moja ulubiona to połączenie obranych lub nie dojrzałych brzoskwiń ze śliwkami, bazylią, miętą i odrobiną pigwowej nalewki przywożonej przez Przyjaciela domu z Podlasia. Znakomicie sprawdzają się też połączenia z borówkami, jeżynami, morelami oraz nacią kolendry. Na śniadanie, lunch lub podwieczorek w te ostatnie dni tegorocznego lata znakomite 🙂

Dla dwojga na letnie śniadanie:

– dwie brzoskwinie

– cztery śliwki

– pół garści liści świeżej bazylii

– pół garści liści świeżej mięty

– 50 g nalewki lub likieru

Owoce myjemy, kroimy w mniej więcej podobnej wielkości kostkę. Liście bazylii i mięty rwiemy na drobne kawałki. Mieszamy owoce z ziołami i nalewką. SMACZNEGO!

 

Wszyscy, którzy gotują częściej niż raz w tygodniu, mają w kuchni swoje ulubione utensylia. W każdej z kuchni, w której zdarzało mi się i zdarza gotować, z pewnością znajdziecie ulubiony rozmiar płaskiego garnka o sporej średnicy 28cm. Nic na to nie poradzę, że bez niego pozbawione jest terapeutycznej roli risotto, a krewetki zwyczajnie w świecie inaczej smakują. W takim też garnku na poprawę nastroju smażę (podwójnie!) domowe obowiązkowo grube frytki.

Nie trudno się domyślić, że naczynie to zajmuje najwięcej miejsca w szufladzie z garnkami, a o korzystaniu z niego z mikro kuchniach ślicznych wnętrz wielkomiejskich hipsterów czy jachtów wyliniałych wilków morskich należałoby wręcz zapomnieć na zawsze! I tu niespodzianka 🙂 Znana włoska marka #Ballarini proponuje do takich okoliczności garnek pełnowymiarowy, ale ze sprytnie składanymi uchwytami.

Sprawdziłam! Na malutkiej dwupalnikowej kuchni jachtu udało się wyczarować smakowite szafranowe risotto milanese z polskim, jak na akwen przystało, serowym akcentem, a dodatkowo to czego nie dokończyliśmy, dzięki składanym uchwytom garnka swobodnie przechowało się w mini lodówce tejże jednostki pływającej! Można? Można! Zdecydowanie polecam 🙂

Dla czteroosobowej załogi potrzebujemy:

– 1 szklankę ryżu arborio lub carnaroli

– jedną cebulę cukrową

– cztery ząbki czosnku

– dwie szczypty szafranu

– 3/4 szklanki wytrawnego białego wina

– jedną szczyptę suszonego pepperoncino (najlepsze z Kalabrii)

– płaska łyżeczka soli

– świeżo mielony gruby pieprz czarny

-150 gr sera Parmigiano Reggiano lub jak w moim przypadku Bursztyna, Szafiru lub Grand Radamera ze Spomlek

– dwie łyżki masła klarowanego lub oliwa / olej

Cebulę i czosnek obieramy i drobno siekamy. Przesmażamy na maśle (szczególnie, jeśli nie będziemy wykorzystywali bulionu) lub oliwie/oleju. Kiedy cebula się zeszkli, dodajemy szafran i pepperoncino, wsypujemy ryż i mieszając przesmażamy go, aż zacznie robić się lekko szklisty. Zalewamy winem, odparowujemy. Solimy. Jeśli dysponujemy własnym bulionem powoli partiami zalewamy ryż w miarę wchłaniania płynu. Jeśli nie, tak samo postępujemy z wrzątkiem. Kiedy ryż dochodzi, ale wciąż pozostaje al dente, dosypujemy starty ser.

Intensywnie mieszamy i zestawiamy z ognia. Po trzech minutach risotto milanese jest gotowe. Podajemy obsypane grubo zmielonym czarnym pieprzem. SMACZNEGO!   

 

Przeczytałam ostatnio bardzo ciekawy artykuł na temat udowodnionego naukowo działania zapachów. I niby większość z nas wie, że łatwiej zaśniemy kiedy nasza poduszka pachnie lawendą, ale że naukowcom udało się to zamknąć w udowodnionej tezie, to jednak robi wrażenie. Co jeszcze odkryli? Że zapach cynamonu sprzyja zapamiętywaniu, a cytrusów – koncentracji. Oraz że większość z nas zareaguje uspokojeniem, kiedy poczujemy zapach potrawy pochodzącej z kuchni naszego rodzinnego domu. Pewnie się nie pomylę: dla wielu będzie to zapach domowego rosołu.

Nie często zdarza mi się gotować rosół, ale kiedy już mruga na kuchni, nieodmiennie przywołuje wspomnienia mikro kuchni mojej Mamy, wielkiej opalanej drewnem kuchni Babci Adeli czy kuchni Babci Marianny, do której wchodziło się wprost z ogrodu. O licznych kuchniach moich Cioć nie wspominając! I tak, ten zapach i te wspomnienia zdecydowanie działają kojąco!

Mojemu ostatniemu rosołowi postawiłam nadać charakter orientalny i w tej roli sprawdził się znakomicie.

 

Wzbogacony o świeże liście szpinaku, leciutko podsmażone krewetki, surowego łososia i kolendrę zniknął z talerzy w tempie błyskawicznym. Dodatkową atrakcją był całkiem nie dawno odkryty makaron gryczany, który bardzo polecam 🙂

 

 

Dla dwojga zestresowanych i/lub przewianych i/lub na kacu potrzebujemy: 

 – na rosół: 0,5 kg udźca indyka + dwie nogi kurczęcia + nóżkę kaczą + ok.300 gr włoszczyzny + kilka ziaren ziela angielskiego + kilka ziaren pieprzu w ziarnach + dwa liście laurowe + jedna cukrowa opalona nad gazem lub w piekarniku cebula + dwa ząbki czosnku obrane przecięte na pół + 3 cm korzeń imbiru + 1/3 szklanki dobrej jakości sosu sojowego + kilka kropel oleju sezamowego + trzy łyżki sosu ostrygowego;

– dziesięć-dwanaście większych krewetek surowych, obranych, pozbawionych przewodu pokarmowego + łyżka masła + posiekane dwa ząbki czosnku;  

– dwie garści liści świeżego szpinaku;

– ok.200 g filetu z łososia bez skóry, bardzo dokładnie pozbawionego ości; 

 – garść liści kolendry.

 

Gotujemy rosół: zalewamy umyte mięso zimną wodą, zagotowujemy, zmniejszamy ogień i zbieramy szumowiny. Dorzucamy włoszczyznę, ponownie zagotowujemy i zmniejszamy ogień do 'mrugania’. Dokładamy resztę składników. Gotujemy dwie-trzy godziny. Przecedzamy. 

 

Makaron gotujemy 3 minuty i odcedzamy. 

Łososia tniemy w sporą kostkę. krewetki przesmażamy minutę na maśle z czosnkiem.

Miseczki, w których podamy naszą zupę wykładamy szczodrze liśćmi szpinaku, na środku zwijamy makaron gryczany.  Układamy osączone z masła krewetki z plasterkami czosnku oraz łososia. Zalewamy wrzącym rosołem. Dekorujemy grubo przesiekaną natką kolendry. SMACZNEGO! 

 

Rezerwujcie pierwszy weekend września w Lublinie. Po raz kolejny odbędzie się tam #EuropejskiFestiwalSmaku z całą mocą atrakcji, o których na konferencji zajawiającej mówili między innymi Dyrektor Instytutu Adama Mickiewicza Pan Paweł Potoroczyn oraz Pan Waldemar Sulisz dyrektor festiwalu.

 

Z oczywistych powodów moją największą uwagę uwagę przykują tematy kulinarne (w tym znakomity pomysł 7 potraw na 700 lecie Lublina, służący poszukiwaniu dań reprezentantów kolejnych wieków historii miasta, które potem na stałe wejdą do menu lubelskich restauracji)  ale innych, w tym naprawdę niezwykłych i niecodziennych koncertów w przepięknych okolicznościach przecudnie odrestaurowanego Lublina również nie zabraknie! Oczywiście całe morze degustacji, warsztatów plus konkurs nalewek i zjazd food tracków. Bardzo ciekawie i ładnie zapowiada się przedsięwzięcie, któremu w oczywisty sposób partneruje Perła Browary Lubelskie, czyli odbywający się na zabytkowym dziedzińcu Browarów dwudniowy festiwal piwa, na który goście przyjeżdżają już z całej Europy.

Całkowitą nowością będzie teatr do jedzenia, co brzmi równie intrygująco jak jemradio.pl i jak się okazuje, skojarzenie to jest bardzo uprawnione. Mnie Panu Dyrektorowi Waldemarowi Suliszowi udało się zachęcić zapowiedzią konsumpcji linów śmietanie, które uwielbiam (nieodżałowane dziesiątki lat temu w Złotym Linie w Wierzbicy), a do których słabością wykazywała się ponoć również Hanka Ordonówna, występująca w Lublinie swego czasu w teatrze Wesoły Ul. W Lublinie podadzą je w w teatrze przy akompaniamencie utworu Ordonki granego na żywo przez punkowo-undergroundową kapelę!  ja nie mogę się już doczekać!!! Jeśli też chcecie spróbować, rezerwujcie noclegi, bo dosłownie każdego dnia dziać się będzie mnóstwo 🙂 Do zobaczenia!

 

Wielka słabość do świeżego bobu w pełni sezonu okupiona jest zawsze poparzonymi opuszkami palców. Że skubanie właśnie ugotowanego ćwiczeniem z cierpliwości nieludzkiej jest nie do opowiedzenia, też nikomu nie trzeba udowadniać! Ale trud ten zawsze się opłaci! I to nie tylko towarzysko: pamiętam bardzo huczne i liczne imprezy w wielkim domu podwarszawskiej miejscowości, które bardzo często rozpoczynały się od wspólnego skubania wielkiego garnka bobu. W każdym razie w sezonie od tego właśnie zaczynaliśmy 😉

Uwielbiam bób w każdej postaci: na zimno, na ciepło, solo lub w dużym i bogatym towarzystwie. Jest znakomitym dodatkiem w sałatach, również tych solidniejszych w letnim sezonie z powodzeniem zastępujących dania obiadowe. Dobrze się komponuje z jajem, znakomicie z boczkiem. Wspaniale również udaje się z niego puree, szczególnie ze świeżą miętą.

Tym razem danie będące spełnieniem moich kulinarnych marzeń, czyli wszystkie ukochane składniki na jednej patelni. Ugotowany i wyskubany bób przesmażamy krótko na lekko przyrumienionym młodym czosnku, dodajemy pomidory malinowe, mieszamy z liśćmi kolendry, doprawiamy solą i grubo tłuczonym pieprzem kolendrowym. PYCHA 🙂

Dla dwojga bardzo głodnych wielbicieli bobu:

– 1 kg bobu

– 3 duże pomidory malinowe

– 3 ząbki czosnku

– duży pęczek naci kolendry

– sól, tłuczony pieprz kolendrowy.

Bób gotujemy w niewielkiej ilości osolonego wrzątku do dziesięciu minut. Wyskubujemy. Na patelni rozgrzewamy oliwę i bardzo delikatnie przyrumieniamy posiekany czosnek. Dodajemy bób, mieszamy. Dokładamy obrane i grubo pokrojone pomidory malinowe, solimy, pieprzymy, mieszamy i dorzucamy pobieżnie pokrojoną nać kolendry. SMACZNEGO!

Intensywnie zielone i bardzo mięsiste w konsystencji glony wakame były moją miłością od pierwszego kęsa. Zawsze chętnie je jadłam, jak tylko nadarzyła się ku temu okazja. Jednak dopiero od kiedy bardzo intensywnie biegam w programie #biegajnazdrowie, apetyt na wakame rośnie z tygodnia na tydzień w postępie geometrycznym. Jak się okazuje, organizm najlepiej wie, czego najbardziej mu brakuje. Otóż okazuje się, że w tych niepozornych, szczególnie w formie ususzonej, jaką najłatwiej dostaniemy w sklepach z orientalną żywnością, morskich warzywach znajdziemy całe mnóstwo cennych mikroelementów i witamin. Ze szczególnym wskazaniem na wapń, żelazo, magnez, potas, witaminy C i B, przeciwutleniacze, kwasy omega3, czyli wszystko to co ciężko pracującemu biegaczowi, ale także każdemu z nas podczas panujących ostatnio upałów, potrzebne jest w pierwszej kolejności. Dodatkowym atutem nie do przecenienia jest ich znikoma kaloryczność.

Moje wakame krótko namaczam w ciepłej wodzie, osączam i mieszam ze świeżym ogórkiem i sezamem, zalewam sosem sojowym wymieszanym z mirinem, ale też znakomicie sprawdzają się w zupie miso, sałatkach i sosach.

Klasyczną przekąską w mojej kuchni jest krótko przesmażony łosoś teriyaki na plasterze świeżego ogórka w towarzystwie słodkawych glonów wakame. Ja uwielbiam, a dla moich Gości właśnie to danko jest pierwszym wyborem i zawsze znika do ostatniego kęsa 🙂

 

Dla dwojga zmęczonych upałem:

–       300 g filetu z łososia

–       pół szklanki sosu teriyaki (gotowy lub sos sojowy plus mirin plus cukier brązowy)

–       dwie łyżki sezamu

–       jeden zielony ogórek

–       dwie garści suszonych wakame

–       łyżka sosu sojowego

–       łyżka mirinu

Łososia myjemy osuszamy, pozbawiamy skóry i ości, kroimy na równe kostki, mniej więcej o boku czterech centymetrów. Wkładamy do teriyaki na około 15 do 30 min.

W między czasie namaczamy wakame w ciepłej wodzie przez około 5 min, osączamy i mieszamy z sosem sojowym i mirinem, posypujemy połową ziaren sezamu. 

Obieramy ogórka i kroimy go wzdłuż na około centymetrowej grubości plastry, które dzielimy na pięciocentymetrowe kawałki.

Na mocno rozgrzanej patelni grillowej (lub zwykłej) przesmażamy bardzo krótko łososia, dolewając w między czasie sos teriyaki, w którym go marynowaliśmy.

Łososia układamy na ogórku i obsypujemy pozostałym sezamem. Obok podajemy wakame. SMACZNEGO!

 

Wielkanoc już za tydzień, najwyższy zatem czas pomyśleć, co dla naszych Najbliższych przygotujemy. Tradycyjnie świętujemy przygotowując niezliczone ilości mięsiwa. Białe, kiełbaski, pieczenie, pasztety…

Warto dla lekkiej odmiany, ale też podkreślenia odświętnego stołu pomyśleć o potrawie ekskluzywnej, która nawet solo podbije uroczystość. Proponuję pieczony comber z zająca.

Danie to nieco zapomniane, w czasach dawniejszych znacznie częściej niż obecnie przygotowywane, ma swój urok, smak i przede wszystkim zapach nie do podrobienia. Szczęśliwie dziś już nie musimy 'polować’ dosłownie lub tylko sklepowo w przenośni na całą sztukę zająca, a potem czekać, aż spektakularnie wisząc na balkonie skruszeje. Idziemy do sklepu, na przykład przywoływanego ostatnio Dzikiego Tropu na Gagarina i nabywamy (fakt za niebotyczne pieniądze, ale przecież idą Święta!) mrożony comber z zająca (w moim przypadku nawet dwa 🙂

Tuszki myjemy i starannie osuszamy, wycinamy błony. W oryginalnych starych recepturach comber szpikowało się słoniną – tak też przyrządzała zająca moja Mama.

Ja jednak zdecydowałam się owinąć całe combry w plastry wędzonego boczku, uprzednio posoliwszy je i oprószywszy świeżo zmielonym pieprzem. Plastry boczku wobec nieobecności białej bawełnianej nici spięłam wykałaczkami. Wstawiwszy do rozgrzanego piekarnika, piekłam pięćdziesiąt minut. Zalałam śmietanką kremówką i trzymałam w piecu jeszcze dziesięć minut. Podałam klasycznie z buraczkami i ziemniakami puree.

Dla sześciu-ośmiu osób przy świątecznym stole:

– dwa combry o łącznej wadze niespełna kilograma

– 12 dużych plastrów wędzonego boczku lub słonina

– sól, pieprz świeżo zmielony

– szklanka śmietanki 30%

Mięso myjemy, osuszamy, pozbawiamy błon. Pieprzymy, solimy i starannie owijamy plastrami boczku (lub szpikujemy słoniną – wówczas sprytnie ją krótko mrozimy, będzie łatwiej). Owijamy bawełnianą białą nitką (lub spinamy wykałaczkami). Wstawiamy do rozgrzanego do 180’C piekarnika, pieczemy niespełna godzinę. Wyjmujemy i zalewamy śmietanką. Ponownie wstawiamy do pieca na maksimum dziesięć minut. Przed podaniem porcjujemy. SMACZNEGO!   

Kiedy wyrasta się w kulturze czytania książek, ich wypożyczania, kupowania, podarowywania ich i byciu nimi obdarowywanym, w naturalny sposób stają się one wyjątkową i bardzo ważną częścią naszego życia. Mnie również książki towarzyszą od zawsze: tak w postaci literatury pięknej, wielkiej i ambitnej, jak i tej bardziej weekendowo-rozrywkowej. Osobne półki w domowej bibliotece przeznaczone zostały na bardzo szeroko rozumianą literaturę kulinarną.

Wiedząc to, łatwo wyobrazić sobie, jak wielkim wydarzeniem dla mnie osobiście było ukazanie się ’50 przepisów na krewetki’ na rynku. Pamiętam jak Carrie Bradshaw z kultowego dla dziewczyn z mojego pokolenia serialu 'Seks w wielkim mieście’ opijała na ulicy szampanem z przyjaciółkami ukazanie się pierwszego felietonu w NewYorkStar i zajawienie tego faktu w formie reklamy na nowojorskim autobusie. Moim szampanem były prawdziwe i wielkie łzy wzruszenia i szczęścia lane przed wystawą kultowego 'Czytelnika’ na Wiejskiej, gdzie najwięksi polskiej literatury XX wieku składali autografy na kultowych pozycjach, a dziś Panie Gospodynie tego miejsca same z siebie w witrynie wystawiły moje 'Krewetki’ !!!

 

Rozłożoną na etapy przyjemnością jest odnajdywanie w kolejnych kobiecych magazynach kolorowych pozytywnych rekomendacji: w 'COSMOPOLITAN”, 'GLAMOUR”, „ZWIERCIADLE”, 'PANI’, w kulinarnej „KUCHNI” , w męsko-gadżetowym STUFF, a za chwilę także PLAYBOYu. Ze o telewizyjnym programie poświęconym wyłącznie kulinarnym nowinkom Cooknews w telewizji Kuchnia+ nawet nie wspomnę!!!

Życie naprawdę bywa piękne, a marzenia czasem wspaniale się spełniają 🙂

Z wielką radością śledzę sukcesy warszawskich lokali w rozmaitych konkursach i rankingach, w tym oczywiście światowo najbardziej uznanym czyli przewodniku Michelina. Toteż ogromny entuzjazm wzbudziło zaproszenie na degustację nie-winnych związków polsko-francuskich w Brasserie Warszawska, której Właściciele taką właśnie wczesną kolacją postanowili zaświętować otrzymanie wyróżnienia Bib Gourmand.

Pomysł cudowny, towarzystwo wyśmienite: Pan Daniel Pawełek, którego przedstawiać nie trzeba wraz z promiennie uśmiechniętą Siostrą Panią Martą Jakubowską bez wątpienia są wspaniałymi Gospodarzami tego miejsca.

Zarówno oni, jak i przedstawieni Szef Kuchni Pan Mateusz Wichrowski oraz Sommelier Pan Kamil Wojtasiak fascynująco i wyczerpująco opowiedzieli o potrawach i ich wyjątkowych składnikach oraz znakomicie dobranych winach. Było pysznie, ciekawie, po prostu wyśmienicie 🙂

Ponieważ TAAAK bardzo mi smakowało, postanowiłam już rodzinnie zajrzeć w terminie spokojniejszym. Niedzielnym wczesnym popołudniem Panie z obsługi były co najmniej tak samo troskliwe i dbające, jak w czasie świętującej kolacji. Nie odmówiłam sobie powtórzenia w zamówieniu smażonych ostryg z sałatką z kopru włoskiego i cytryn confit – UWAGA! trzeba być bardzo ostrożnym, ponieważ silnie uzależniają już od pierwszego razu, a przy kolejnej zjedzonej porcji zaczęłam marzyć o zaglądaniu do Brasserie codziennie!

Po ostrygach na stole pojawiły się przegrzebki i również były wyśmienite.

Pozostali zachwyceni byli sałatką z cykorii oraz Burgerem Royal z foie gras. Do tego wytrawny champagne Ruinart, którego Państwo rozlewają na kieliszki i oto znaleźliśmy się w małym niebie 🙂 KONIECZNIE spróbujcie!

ekuchareczka.pl
Najcześciej komentowane
eKuchareczka - blog o gotowaniu, kulinariach, karmieniu