O naszym wieku świadczy coraz częstsze cofanie się z rozrzewnieniem do czasów, kiedy masło smakowało masłem, a chleb nadawał się do jedzenia przez więcej niż dobę. Taki właśnie czas trafił mi się w ostatni weekend. Przede wszystkim za sprawą przeuroczych dwóch Panów z tymczasowego stoiska w Sadybie, poświęconego serom kozim  http://www.serykozie.pl/ Panowie serami częstowali bardzo hojnie, dużo opowiadali o swoich produktach oraz o rodzinnym gospodarstwie ekologicznym ‘Figa’ w Mszanie w Beskidzie Niskim, nazwanym tak od imienia kozy-nestorki dziś blisko trzysetkowego stada kóz chowanych ekologicznie i bezstresowo, bez krzykliwego i kłopotliwego towarzystwa psów rzecz jasna!

Z bogatego asortymentu w pierwszej kolejności wybrałam bundz oraz bryndzę, po skosztowaniu różności, skusiłam się jeszcze na śniadaniowy twarożek o smaku czosnkowym. O tym jak musiał być pyszny najlepiej zaświadcza fakt, że dotąd jadałam twarożki wyłącznie na słodko 😉

Bundz, i to w dodatku owczy, jadłam ostatni raz w liceum, w Tatrach, gołymi i wstyd się przyznać brudnymi palcami prosto z wymiętoszonej torebki foliowej. Jego smak i zapach, a przede wszystkim niezwykłą konsystencję miękko-zwartą piszczącą w zębach, protestując przeciw pożarciu ;-), będę z pewnością pamiętać do końca życia! Pachniało końcem lata, no i ten ser prawie nielegalnie zdobyty… Ech!

serekkozi1

Te właśnie wspomnienie z całą wyrazistością zagościło w mojej głowie, kiedy odpakowawszy foliową torebkę odkroiłam duży kawałek bundza/bundzu (?) i odgryzłam kęs, zachodziło słońce, a wokół pachniało kończącym się latem, a ser piszczał pomiędzy zębami… Po prostu, jakby czas zatoczył pętlę 🙂 Bundz był tak pyszny, że naprawdę spory kawałek zjedliśmy wyłącznie polany pyszną oliwą oraz posypany pieprzem, solą i oregano, w towarzystwie wytrawnego wina.

Serek twarogowy oraz bryndza znalazły zastosowanie w roli przystawki: grubo rozsmarowane na bardzo razowym chlebie, ozdobione grubym plastrem obranego dojrzałego pomidora malinowego – proste i NIEPOWTARZALNE 🙂

Stanowiły bardzo polski i bardzo sielski wstęp do groszkowego curry. Pomysł wziął się z zakupionego właśnie mrożonego (!) groszku cukrowego Horteksu. Okazał się być strzałem w dziesiątkę – słodki i kruchy, krótki, a pękaty, dokładnie taki, jak w czasach bardzo wczesnego dzieciństwa, jedzony prosto z krzaczka, zupełnie i całkowicie różniący się od swojego suchego i zagłodzonego pobratymca sprzedawanego w sklepach z orientalną żywnością.

Do przesmażonej wraz z czosnkiem i trzema łyżkami pikantnej pasty madras curry cebulki dołożyłam grubo posiekane trzy obrane pomidory. Wrzuciłam pół paczki rzeczonego groszku cukrowego, dodałam pół szklanki mrożonego groszku zielonego oraz puszkę cieciorki (w końcu to też groszek!), po kilku minutach dodałam pół puszki mleka kokosowego, zagotowałam, potrzymałam jeszcze na ogniu przez trzy minuty i podałam z towarzyszeniem ryżu białego wymieszanego z dzikim.

Pikantne, słodkie, słone, gorące, rozgrzewające – po prostu doskonałe 🙂

Do curry:

– jedna spora cebula lub cztery szalotki

– cztery ząbki czosnku

– trzy obrane i posiekane pomidory

– trzy duże łyżki pasty madras curry

– pół paczki mrożonego groszku cukrowego Horteksu

– pół szklanki groszku zielonego mrożonego

– puszka cieciorki

– pół puszki mleka kokosowego

– ryż

Jednak zawsze nawet najbliższa okolica potrafi zadziwić, że hej! Skręciwszy ostatnio z Puławskiej, jadąc drogą przez Dawidy moim oczom ukazał się widok wręcz nieprawdopodobny – otóż niemal przy każdym domostwie wystawione na sprzedaż były…dynie 🙂 Wyglądały tak apetycznie, że wracając postanowiłam zakupić jedną. Jednak podróż się niespodziewanie przedłużyła i wracałam już inną drogą – przez Magdalenkę. I tu ku mojemu kolejnemu ogromnemu zdziwieniu – bingo! – znów same dynie. Ale JAKIE!!! Piękne słonecznie pomarańczowe, duże okrągłe albo lekko spłaszczone, soczyście zielone niczym ogórki w przedziwnych kształtach. Moją dynię nabyłam za całe 7 złotych – starczyła na zupę dla armii 😉

Jakie mam pomysły na dynię? Moja Babcia Marianna z dyni robiła przetwory: fantastycznie marynowane cząstki soczyście pomarańczowej dyni stanowiły smakowity dodatek do własnego wyrobu mięs i wędlin, ponoć robiła również zupę z dyni na słodko. Z tego też tytułu na dzisiejszym obiedzie mój ukochany Tinio tak stanowczo postanowił wyrazić dezaprobatę przy nakładaniu zupy dyniowej 😉 O zupie będzie za chwilę, a tymczasem o risotto, jak zawsze terapeutycznym ;-), z udziałem dyni.

Tradycyjnie siekamy cebulę cukrową oraz dwa-trzy ząbki czosnku, przesmażamy na gorącym oleju, dodajemy sporo szafranu, dodajemy pokrojoną w sporą kostkę dynię, po trzech minutach wsypujemy niecałą szklankę ryżu arborio. Po kolejnych trzech minutach wlewamy pół szklanki wytrawnego wina białego. Odparowujemy, zmniejszamy ogień i podlewamy ostrożnie wodą lub bulionem. Siekamy obrane pieczarki oraz przesmażamy na oddzielnej patelni pokrojone w dość cienkie plastry cukinie. Oba warzywa dodajemy do ryżu z dynią. Solimy, pieprzymy, wsypujemy czubatą łyżkę roztartego oregano, dolewamy kilka kropel oleju sezamowego.

Po około 35 minutach powinniśmy mieć ryż ugotowany, dorzucamy wtedy sporą garść startego parmezanu, mieszamy, podajemy.

Co do zupy, to również siekamy jedną cebulę oraz dwa – trzy ząbki czosnku, przesmażamy wraz z dużą garścią drobno posiekanego imbiru, dodajemy kilka posiekanych papryczek chili oraz pokrojoną w kostkę całą dynię, uprzednio obraną oraz pozbawioną pestek – uprzedzam – wymagać to będzie bardzo ostrego noża oraz nie lada siły fizycznej 😉 Zalewamy wodą do trzech czwartych wysokości dyni w garnku, sporo solimy, mocno pieprzymy, dodajemy dwie łyżki brązowego cukru, gotujemy 10-15 minut. Siekamy przy pomocy blendera, dodajemy dwie łyżki masła, jeszcze gotujemy przez około 10 minut, podajemy posypaną uprażonymi na suchej żeliwnej patelni pestkami dyni – PYCHA  🙂 Co więcej okazało się, że zupa posiada zdolności przełamywania wielopokoleniowych uprzedzeń – polecam!

Do risotto:

– cebula cukrowa

– dwa – trzy ząbki czosnku

– pół szklanki białego wytrawnego wina

– niepełna szklanka ryżu arborio

– połówka ćwiartki dyni

– jedna niewielka cukinia

– sześć sporych pieczarek

– duża garść startego parmezanu

– sól, pieprz, oregano, olej sezamowy.

Do zupy potrzebować będziemy:

– jedną cebulę

– dwa – trzy ząbki czosnku

– duża garść drobno posiekanego imbiru

– kilka posiekanych papryczek chili

– pokrojona w kostkę dynia

– sól, pieprz, dwie łyżki brązowego cukru, sześć kropli oleju sezamowego

– dwie łyżki masła

Nie ma to jak życie z pieprzem, miłość z pieprzem czy wreszcie najprostsze – last but not least – jedzenie z pieprzem. Zawsze świeżo zmielonym, o ile mielonym, bo jak wiemy, niektóre rodzaje pieprzu znakomicie prezentują się, jak i smakują, w całych ziarnach. Nigdy nie zapomnę kelnera w pewnej bardzo szacownie wyglądającej restauracji w Rzymie, który siedzącym przy jednym stole ośmiu/dziewięciu dziewczynom z polski postanowił umilić oczekiwanie na posiłek (i trzeba przyznać był to prawdziwy show!) mieszanką startego parmezanu z oliwą oraz zmielonym świeżo pieprzem służącą oczywiście do wylizywania focaccią.

Wracając do całych ziaren pieprzu, wielkim ostatnim odkryciem był makaron z krewetkami, suszonymi pomidorami i czerwonym pieprzem oraz steki z tuńczyka smażone z zielonym pieprzem.

Wrzuciwszy moje najbardziej ukochane papardelle na osolony wrzątek, na mocno rozgrzanym oleju przesmażyłam posiekany czosnek wraz z pokrojonymi w plasterki suszonymi pomidorami. Dodałam suszone ziarna czerwonego pieprzu, wrzuciłam rozmrożone i opłukane obrane wielkie krewetki, wsypałam dwie spore szczypty tymianku. Zmieszałam odcedzony makaron w pierwszej kolejności z oliwą z pierwszego tłoczenia, w drugiej – z zawartością patelni i już! Danie gotowe w góra kwadrans 🙂 a jak smakowicie i seksownie w zębach rozgryza się te czerwone ziarenka, z ich słodko-pikantną goryczą 🙂

Co do steków z tuńczyka, to z pewnością kluczowa będzie tu świeżość i jakość mięska. Przyznam, że mnie się ostatnio udało nabyć znakomitą wręcz rybę, oczywiście w almie w promenadzie. Przyznam również, że kosztowała niebotyczne pieniądze, ale… warto było!

Na mocno rozgrzanym oleju przesmażyłam zielone ziarna pieprzu, tym razem z zalewy w słoiczku, w bardzo dużej ilości wraz z posiekanymi dwoma ząbkami czosnku. Bardzo grube (około 3-4 centymetrowe) steki z tuńczyka, uprzednio krótko zamarynowane w sosie sojowym z oliwą, włożyłam na patelnię i smażyłam z każdej strony góra po cztery minuty. Podałam na sałacie. Pycha! Zwłaszcza dla prawdziwych mięsożernych macho będzie to prawie polędwica wołowa 😉

Na makaron będziemy potrzebować:

– 250 gr makaronu typu papardelle

– trzy-cztery ząbki czosnku

– kilka suszonych pomidorów

– 300 gr dużych świeżych mrożonych krewetek obranych

– czerwony pieprz, tymianek, oliwa.

Na steki z tuńczyka:

– dwa grube steki z tuńczyka, każdy o wadze około 250-300 gr

– sos sojowy pół na pół z oliwą do zamarynowania

– dwie do czterech łyżek zielonego pieprzu z zalewy

– dwa ząbki czosnku

– sałata.

Bardzo często głód łapie nas nagle, niespodziewanie i zdecydowanie gołym, choć nie tylko, okiem widać, że nie jest małym głodem do zabicia przy pomocy ‘danio’. I mimo iż z reguły OCZYWIŚCIE przygotowani jesteśmy na wszelkie scenariusze planowanego tete-a-tete, wydaje się, że mało kto z nas przewiduje, że ‘po papierosie’ nastąpi konstatacja ‘głodny/a jestem jak wilk!’ której to za podkład muzyczny służyć będzie donośne burczenie sprawiedliwie zdyszanych brzuszków 😉

Wobec nie zaprowiantowania uprzednio lodówki wybory ograniczają się do korzystania z żelaznej rezerwy. Zawsze liczyć można w tak romantycznej chwili na Włochów i ich makarony, z kultowym aglio olio na czele.

Moim zdaniem wręcz fantastycznie sprawdzi się makaron ze szpinakiem i suszonymi pomidorami, z powodu dostępności produktów (o każdej porze każdego dnia i nocy w zamrażarce naszej lodówki mieć możemy szpinak, zwłaszcza pięknie porcjowany w kształcie serduszek – w końcu warto dać pretekst drugiej stronie do wygłoszenia deklaracji uczuć 😉 i bardzo szybkiego czasu przygotowania potrawy.

Wrzucamy na wrzątek makaron, w typie jaki uwielbiamy najbardziej lub… który znaleźliśmy w przepastnych szufladach naszej kuchni. Siekamy trzy ząbki czosnku, przesmażamy wraz z posiekanymi kilkoma suszonymi pomidorami i dokładamy 7-9 serduszek zamrożonego szpinaku, podlewamy odrobiną wytrawnego białego wina, przykrywamy. Po kilku minutach duszenia obficie pieprzymy świeżo zmielonym pieprzem, solimy odrobinę.

Dodajemy w zależności od zawartości lodówki: kubeczek śmietany rozmieszanej z płaską łyżeczką mąki z grubego przemiału, opakowanie lub dwa serka topionego, małe opakowanie lightowego serka wiejskiego.

Odcedzamy makaron, mieszamy z sosem, jeśli mamy podajemy posypany startym parmezanem oraz świeżo zmielonym pieprzem. Jeśli w trakcie gotowania uznamy, co się zdarza ;-), że być może jednak to nie koniec nocy, proponuję do sosu trzy minuty po wrzuceniu czosnku dorzucić płaską łyżeczkę peperoncino. Nie to żebyśmy wątpili w naszą Randkę! Ale dopomóc szczęściu nigdy nie zaszkodzi 🙂

Potrzebujemy:

– makaron, jeśli mamy wybór, znakomicie sprawdzą się papardelle, ale też penne, rigatoni,

– szpinak mrożony

– trzy ząbki czosnku

– sześć – siedem połówek suszonych pomidorów

– opakowanie lightowego serka wiejskiego

– sól, pieprz

– ewentualnie parmezan.

Miałam całkiem niedawno cudowną okoliczność goszczenia w pięknej nadmorskiej hacjendzie vel daczi w urokliwej miejscowości Białogóra. Oczywiście, jak to nad morzem nie obyło się bez kultowego dorsza w lokalnej NAJLEPSZEJ! smażalni. Gospodarze bardzo nas rozpieszczali, za co jeszcze raz ogromne DZIĘKUJĘ!

Niewątpliwie równie wielką przyjemnością była wyprawa do Krokowej http://www.zamekkrokowa.pl/ połączona ze zwiedzaniem fantastycznie odrestaurowanego pałacu z absolutnie powalającą historią, a także cudownie współczesną i wyjątkowo smakowitą kuchnią. Zjadłam tam rewelacyjnego marynowanego łososia oraz rzucającego wprost na kolana wędzonego węgorza.

Niesamowity zbieg okoliczności sprawił, że tego samego dnia popołudniu kończyłam czytać najnowszą ‘prawie’ autobiograficzną kryminalną powieść  www.wab.com.pl/index.php?id=7&bid=828 Marii Nurowskiej… gdzie to między innymi część akcji rozgrywa się….w Krokowej właśnie! Prawdziwie nadprzyrodzony zbieg okoliczności 😉 Powieść swoją drogą polecam na wakacje i nie tylko.

P1020401 by you.

Te marynowane i wędzone rybki przypomniały mi o bardzo smacznej sałacie, którą zajadaliśmy się w któreś z ostatnich upalnych popołudni.

Roszponkę i rukolę lub sałatę lodową płuczemy i suszymy w tradycyjnej wirówce. Rozkładamy w proporcji pół na pół na talerzach. Każdy talerz bardzo obficie obkładamy grubo krojonymi plastrami dobrej jakości wędzonego łososia. Ja kupuję szkockiego zawsze w jednym dużym kawałku. Posypujemy kaparami, ja wciąż jeszcze solonymi z ocalałego toskańskiego słoiczka.

Całość polewamy sosem powstałym w wyniku połączenia jogurtu naturalnego z majonezem oraz koperkiem.

Mój gość, wielbiciel soczystego kawałka mięsa oraz ciepłej kiełbaski prosto z przydomowej wędzarenki, który zaszczycił nas wspólnym pałaszowaniem tego upalnego popołudnia, stwierdził z pewnym zaskoczeniem, że zielone też może być smakowite i to z pewnością jest największy komplement dla tej prostej sałatowej kompozycji.

kapary w soli by you.

Czego potrzebujemy?

– opakowanie roszponki

– opakowanie rukoli

– duży kawałek łososia wędzonego pokrojonego w grube plastry

– kapary

– małe opakowanie jogurtu naturalnego

– duża i czubata łyżka majonezu

– pęczek koperku

– sól, pieprz, ewentualnie pół łyżeczki brązowego cukru.

Drodzy Czytelnicy, a zwłaszcza Czytelniczki! Brytyjscy naukowcy dowiedli ostatnio szczególnych właściwości… buraka! Tym samym pośrednio udowodnili, że znakomicie spełni on rolę viagry! Nieźle, co?? Od wieków jedzący buraki na zmianę z ziemniakami i kapustą polscy chłopi wiedzieli co robią 😉

Ponieważ od nadmiaru głowa tak naprawdę nigdy nie boli, zadbajmy o nadmiar przyjemności, do czego niewątpliwie obiecującym wstępem będą buraczki. Proponuję korzystać z nich właśnie teraz, kiedy jeszcze wciąż są świeże i młode.

Kupujemy cztery mniej więcej równej wielkości buraki. Dokładnie myjemy, zawijamy szczelnie w folię aluminiową, wkładamy do rozgrzanego do około 180 stopni piekarnika. Pieczemy, w zależności od wielkości warzyw, od 40 do 60 minut. Wyjmujemy z folii i obieramy, kroimy w cienkie plastry, które fantazyjnie układamy na talerzach.

Jako towarzystwo znakomicie sprawdzi się ser kozi. Ponieważ takowego nie miałam, za to w lodówce już od kilku dni intensywnie zaznaczał swoją obecność bardzo dojrzały oryginalny francuski brie, przyszła na niego kolej.

Udekorowane brie buraczki dosmaczyłam sosem musztardowym z całymi ziarnami gorczycy ze znakomitą przewagą pachnącego lipą miodu i oliwą.

Towarzyszyła im dodatkowo mizeria, żeby tak nacieszyć się latem i przepychem warzyw. Aby skutecznie i szybko ją przygotować, obieram trzy-cztery ogórki, ścieram je na tarce na bardzo cieniutkie plasterki, które układam w sitku niezbyt mocno posoliwszy. Zostawiam na przynajmniej kwadrans celem pozbawienia ich nadmiernej ilości wody która później niezbyt apetycznie wydzieliłaby się w salaterce. Dwa małe opakowania jogurtu naturalnego (tradycjonaliści oczywiście pozostaną przy tłuściutkiej śmietanie i dobrze!) mieszamy z łyżeczką cukru brązowego, szczyptą lub dwiema soli oraz pieprzem. W salaterce mieszamy ogórki z jogurtem oraz drobno posiekanym pęczkiem koperku. Letnia mizeria gotowa!

Nic prostszego na popołudniowy popracowy lekki obiad stanowiący obiecującą zapowiedź gorącego wieczoru 🙂

miz3 by you.

Potrzebujemy:

– cztery do sześciu podobnej wielkości buraków

– ser kozi lub brie lub inny ulubiony

– łyżeczka musztardy z całymi ziarnami gorczycy

– trzy-cztery łyżeczki intensywnego w smaku oraz zapachu miodu

– oliwa.

Na mizerię:

– cztery ogórki

– dwa opakowania jogurtu naturalnego

– pęczek koperku

– sól, pieprz, cukier.

Ciepłym czwartkowym wieczorem spotkałyśmy się w jak zawsze naszym low profile kręgu przyjaciółek, tym razem wyjątkowo poszerzonym o dwóch bliskich bardzo mężczyzn. Dyskutowaliśmy o sezonie na śluby, które dość niespodziewanie posypały się tego lata i jesieni tu i ówdzie w definitywnie hurtowym wymiarze. Oczywiście smaczku rozmowie tej dodawał fakt, że chodzi o śluby naszych byłych/niedoszłych/skonsumowanych mężów/kochanków itd. itp., toteż temat dynamicznie rozwijał się w postępie geometrycznym.

Pijąc od serca nalewane prosecco (bo przecież trzeba sobie jakoś w takiej sytuacji pomóc!) rozcieraliśmy kolejne przypadki, szczegółowo rozpatrujące wszystkie aspekty. Aż tu nagle w czasie dysputy znad talerza penne odezwała się jedna z moich przyjaciółek, prostując że mówimy penne, a nie jak często to pada w naszych włoskich knajpach, pene! Indagowana dlaczego, wypaliła że pene to w ojczystym języku mangiamacharoni ni mniej ni więcej tylko ‘członek’;-) Wyobrażenie to wraz ze wszelkimi konsekwencjami, jak na przykład co ma na myśli kelner(ka) proponując specjalność zakładu w postaci pene, rozładowało całkowicie atmosferę i spowodowało niestosowną przedszkolną wesołość 🙂

prosecco1 by you.

Ponieważ rzeczone penne, mimo że genezą był wachlarz dostępnych w lodówce i przepastnych szufladach kuchni produktów, spotkały się z ciepłym przyjęciem, zatem poniżej krótka wskazówka do ich szybkiego i łatwego przygotowania.

Obieramy i cienko siekamy główkę bardzo świeżego czosnku. Dla w sumie siedmiu osób kroimy w centymetrowej grubości talarki trzy spore cukinie. Rozmrażamy i płuczemy dwie paczki (po 300 gr) dużych surowych obranych krewetek (jak zawsze kupuję je w sklepie z egzotyczną żywnością, w którym między innymi zaopatrują się dobre knajpki, na Poznańskiej przy Pięknej).

W dużym garnku zagotowujemy dużą ilość osolonej wody (jestem wielką fanką bardzo gruboziarnistej soli morskiej). Wrzucamy dwie paczki makaronu typu rurki.

W dużym płaskim garnku rozgrzewany olej, w moim domu zawsze kujawski, wrzucamy czosnek oraz sporą ilość szafranu. I tu ponownie, nie kurkumy i nie co-kot-napłakał, tylko rzeczywiście gościnnie 😉 Dodajemy dwie małe łyżeczki suszonego peperoncino. Wrzucamy cukinię, dolewamy pół szklanki wytrawnego białego wina, może być prosecco 😉 przesmażamy około 7 minut, cały czas na bardzo dużym ogniu. Dokładamy krewetki.

Odlewamy makaron, mieszamy w garnku z oliwą. Łączymy makaron z sosem, pieprzymy, solimy, podajemy.

Moje penne spotkały się z entuzjastycznym przyjęciem, a dodatkowo definitywnie miały zdolność pozytywnego obrócenia dyskusji o różnych życiowo trudnych niezręcznościach w cudowną wesołość spowodowaną często doświadczaną wtopą językową 😉

Potrzebujemy:

– dwie paczki makaronu penne/rurki x 400 gr każda

– dwa opakowania obranych dużych krewetek x 300 gr

– trzy duże cukinie

– główkę młodego czosnku

– dwie małe łyżeczki peperoncino

– co najmniej trzy solidne szczypty szafranu

– olej, oliwa, pieprz, sól.


Wróciłam właśnie z filmu ‘U pana Boga za miedzą’, czyli trzeciej części filmowej sagi o Królowym Moście i jego mieszkańcach. I choć głównymi bohaterami filmu OCZYWIŚCIE! są mężczyźni, to nie sposób pozostać obojętnym na grające w nim Panie, zwane, skądinąd przez proboszcza, Skarbami Podlasia. Faktycznie, trudno zaprzeczyć i z pewnością trudno się oprzeć bufetowej Struzikowej, obecnie Bocianowej, wprawionej sile sekretarsko-asystenckiej Dzidce czy super profi obsłudze klienta Pani Ludmile! Cudne kobiety! Piękne urodą prawdziwych kobiet, nie jakiś amerykańskich szkieletów, że raz jeszcze zacytuję proboszcza!

Continue reading „I swojsko, czyli pieczone ziemniaczki i nie tylko.”

Popołudniowa piątkowa wizyta w ulubionych deli w Promenadzie zaowocowała zakupem świeżych ryb na cały weekend. Między innymi jednym z najpiękniejszych kawałkiem smakowicie wyglądającego tuńczyka żółtopłetwego, zdaniem ekspertów ponoć jednego z najbardziej walecznych z rodziny tuńczyków. Wprawdzie nie jest to najdroższy z nich, ponieważ za takiego powszechnie uznany jest największy z tuńczyków, czyli błekitnopłetwy, którego to mięso co i rusz bije rekordy cenowe na świecie – ostatni chyba na początku bieżącego roku, oczywiście w Tokio 🙂 jedyne ponad 100 tysięcy USD za niewiele ponad stukilogramową rybkę. I żeby już tak pozostać przy bardzo luksusowych tematach, postanowiłam odtworzyć tuna ahi, bo tak właśnie zakupiony przeze mnie tuńczyk nazywany bywa w innych rejonach świata, którego jadłam w absolutnie boskich okolicznościach przyrody.

Tuż przed Sylwestrem na końcu świata, na jednej z najbardziej filmowych plaż świata Miami Beach, FL, jeden budynek dalej od miejsca gdzie kręcono między innymi ‘Człowieka z blizną’, w letniej sukience, boso, upojona magią miejsca oraz ponad dwudziestogodzinną podróżą 😉 zjadłam absolutnie najlepszego-nie-do-powtórzenia tuna ahi szybko obsmażonego w sezamie. Boski!

0C7H4669

miami vice 🙂

Postanowiłam więc przynajmniej spróbować odtworzyć to cudo.

Pokrojonego na mniejsze kawałki tuńczyka zamarynowałam w oliwie, sosie sojowym, oleju sezamowym, miodzie i soku z limonki. Pozostawiłam go w marynacie na kilka godzin.

Każdy kawałek obtoczyłam w sezamie (lepszy byłby z pewnością w tej roli czarny sezam) i szybko obsmażyłam w bardzo gorącym oleju (uwaga! fartuszek niezbędny – niemiłosiernie strzela!).

Podałam z dwoma rodzajami pomidorów – klasyczną polską odmianą krzaczkową oraz malinową, tuńczyka dodatkowo wzbogaconego sosem z ziarnami gorczycy, miodem i oliwą oraz kilkoma kroplami soku z limonki.

ahi tuna by you.

Definitywnie pachniał i smakował upalnym wieczorem przy Ocean Drive, gdzie to obowiązkowo należy dumnie i z należytą powagą przedefilować otwartym kabrioletem w towarzystwie pięknej blond piękności, która w dzień ten sam deptak przemierza iście filmowo w bikini i na rolkach (NAPRAWDĘ!), jak można się domyślić z nadzieją na bycie dostrzeżoną przez jednego z licznych tutaj menadżerów i właścicieli agencji modelek.

Potrzebujemy:

– około 2/3 kilograma świeżego tuńczyka

– na marynatę: pół szklanki oliwy (ja ostatnio używam organicznej), 1/3 szklanki sosu sojowego, trzy łyżeczki miodu, sok z połowy limonki, około 10-15 kropli oleju sezamowego,

– po dwa różne pomidory na osobę

– na sos: trzy łyżeczki musztardy z całymi ziarnami gorczycy, trzy łyżeczki miodu, 1/3 szklanki oliwy, kilka kropli soku z limonki.

… czyli wciąż modne, choć nieco już passe fusion dopadło mnie późnym bardzo upalnym wieczorem po długim i niezwykle pracowitym dniu, w czasie którego to zabrakło czasu na jedzenie. Zabrakło czasu również na zakupy, więc z konieczności obmyślałam szybki, zimny i nieskomplikowany posiłek w oparciu o dość przetrzebioną zawartość lodówki oraz szuflad.

Continue reading „Smakowita mieszanka…”

Nareszcie mamy prawdziwe lato z upałem, który natychmiast nastraja wagarowo. Jadąc do pracy pustymi ulicami wawy, mam ogromną ochotę zaparkować gdzieś po drodze i udać się do parku celem spożycia lodów na patyku względnie zimnego musującego wina, obowiązkowo w seksownym towarzystwie, bez docierania do biura już wcale. Ach, jak byłoby pięknie!

Continue reading „O antipasti i winie; co na co dzień słucha Mozarta, czyli coś na upał”

ekuchareczka.pl
Najcześciej komentowane
eKuchareczka - blog o gotowaniu, kulinariach, karmieniu